Kolejna porcja różnych sytuacji z pacjentami pogotowia ratunkowego i między samymi ratownikami medycznymi. Bo praca ratownika medycznego potrafi być zabawna!
Jedziemy do wezwania, nic pilnego. Na dworze z 70 stopni upału w cieniu. Błogość i dobry humor nas w karetce ogarnia, bo rozpieszcza nas klimatyzacja. Wyjeżdżamy z miasta, jesteśmy już blisko domu pacjenta. Skręcamy i przed nami ukazuje się długa, piaszczysta droga. Jedziemy, a kompan rozbawiony spogląda w lusterko:
- Ha, ha, jak jeźdźcy Apokalipsy! - Rzekł wskazując na tumany kurzu unoszące się za karocą. - Patrz to!
Gwałtownie zahamował wzbijając w powietrze totalny armagedon piaskowy. Nagle ruszył, przejechał kilka metrów i znów hamuje. Najbliższe otoczenie karocy zamienia się w coś na wzór burzy piaskowej. Ponownie ruszył z całej pizdy, by po chwili zatrzymać się. Tak przejechaliśmy większość drogi pod dom pacjenta.
Dojeżdżamy. Wysiadamy z karetki. Wchodzimy do mieszkania. Rozmawiamy sobie z pacjentem, a do domu weszła młoda kobieta. W trakcie badań wywiązała się rozmowa.
- Ale macie tu dojazd! - Zaśmiał się Rutek.
- No, jak ktoś nie zna drogi, może się zgubić w tym kurzu - dodałem.
- A jak ktoś zahamuje, to już całkiem! - Krzyknął zadowolony kompan.
- Tak, wiem... Jechałam za wami.
Ups.
* * * * *
U pacjenta, który zrobił sobie kuku po alkoholu. Pacjent zerknął w swoją kartę, tam wpisane, że zdecydowanie jest to wezwanie poalkoholowe.
- Panie ratowniku...
- Tak?
- Mógłby mi pan tak... To obciągnąć? - Spojrzałem zdziwiony na pacjenta. - No tę informację z karty obciągnąć.
- Znaczy wymazać?
- Tak, da się?
Nie dało się. Rzadko komuś obciągam. Znaczy informacje z karty.
* * * * *
Wchodzimy do pacjenta, który nam ledwo (od)dycha już. Kompan podleciał i od razu zabrał się do rzeczy. Oczywiście nie obędzie się bez lekkiego podziurawienia żyłek. Kiedy ja kontynuuję podstawowe badania, kompan już zabiera się za założenie tak zwanego motylka.
- OK, proszę pana, dziabnę pana trochę. Będzie wygodniej, poza tym zabierzemy pana na SOR, to i tak się przyda - rzekł kompan.
- Co? Co to jest?
- Takie coś panu założę - kompan pokazuje igłę. -Tutaj. Nie boli.
- No pana to chyba Wit Stwosz tępym dłutem rzeźbił! - Syknął z oburzeniem pacjent.
Nie dał sobie nic a nic założyć. Właściwie tak się obraził ciężko na nas, że nic sobie już nie dał zrobić.
* * * * *
- Mam gorączkę! Mam gorączkę! - krzyczy pacjent, kiedy zaczynamy zbierać swoje bambetle. - Musicie udzielić mi pomocy!
- Nic panu nie jest, naprawdę.
- Mam gorączkę! Mam dowód!
- Jaki dowód? Zmierzyliśmy panu wszystko, co tylko byliśmy w stanie zmierzyć na miejscu, jest pan zdrowy.
- Mam dowód!
- Daj pan ten dowód - rzuca dla świętego spokoju kompan.
Pacjent leci do innego pomieszczenia, wraca. W ręku dzielnie dzierży jakiś świstek.
- Mam! - Krzyknął wciskając kompanowi tajemnicze zawiniątko. - Patrz!
Rutek niepewnie rozwija papierek i przygląda się zawartości.
- Co to jest?
- No na dowód zapisałem jak wysoką miałem gorączkę!
No. Każdy sąd by to uznał!
* * * * *
Wjeżdżamy windą do pacjenta. Niewygodny, duży plecak i malutka, klaustrofobiczna winda. To nigdy ze sobą nie współgra (pomijam nawciskanie wszystkich pięter przy wchodzeniu). Na odpowiednim piętrze próbujemy wygrzebać się na klatkę schodową. Jakby było mało, drzwi windy się zablokowały i nie chciały się zamknąć. Chwilę przy tym majstrowaliśmy.
Pyk.
Zgasło światło. Wiecie, te czasowe światła, największa pomyłka, jaką wymyślono. Gaśnie, ale nie chce się drugi raz zapalić.
- Światło! - Kompan do mnie krzyczy.
Więc co... Ja skaczę, macham rękoma, wydurniam się przed tym światłem... Ciemno. Pukam, stukam, tańczę tam tańce miłości... Nic.
Cóż, dalej idziemy po ciemku. Wymacaliśmy dzwonek - na szczęście prawidłowy. Otwierają się drzwi, zapraszają nas to środka.
Pyk.
A chuj ci w gwint!
Poprzednia część
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą