Są takie filmy, które ssą bardziej niż ta pani z filmów dla
dorosłych, o której opowiadał ci kolega. I chociaż w opinii
większości kinomanów pochylanie się nad tymi pożałowania
godnymi dziełami jest zwykłą stratą czasu, to czasem trzeba umieć
wyłuskać z nawet najbardziej paździerzowego gniota, pewne
elementy, które obiektywnie mówiąc – są całkiem niezłe.
Podobno, gdy
umierający na raka żołądka portorykański aktor Raul Julia trafił
na plan
„Street Fightera”, ekipa odesłała go do domu, aby
artysta nabrał nieco masy, bo wyglądał bardzo źle. Większość
scen z jego udziałem przesunięto na koniec zdjęć, aby dać mu
szansę na przygotowanie się do tej roli. Julia zgodził się zagrać
w tym filmie tylko dlatego, że jego dzieci były wielkimi fanami
gry, która była pierwowzorem tej produkcji.
Artysta, który swój
talent szlifował na Broadwayu aby po latach stać się wzorem
aktora idealnego – czyli takiego, który poruszy serca widzów w
szekspirowskiej sztuce i rozśmieszy innych jako przeuroczy Gomez
Addams, doskonale zdawał sobie sprawę, że film, który miał być
jego ostatnim występem przed kamerą, będzie
bardzo, ale to bardzo
zły. I to chyba dlatego, wiedząc, że nie ma już nic do stracenia,
stworzył kreację tak kiczowatą i przerysowaną, że aż trudno
przejść koło niej obojętnie. Szarżujący i ewidentnie świetnie
bawiący się gwiazdor to chyba jedyny jasny element tej koszmarnej
produkcji.
No, może na pewną uwagę zasługują jeszcze pośladki
Kylie Minogue, ale w dalszym ciągu nie miały one tak wiele charyzmy
co Julia. Wielka szkoda, że gwiazdor grający postać złowrogiego
dyktatora M. Bisona nie mógł zobaczyć swojego szalonego popisu –
Raul, kilka dni po zakończeniu zdjęć, dostał wylewu krwi do mózgu
i zapadł w śpiączkę, z której już się nie wybudził.
Darren Aronofsky przyrządził światu kilka naprawdę znakomitych dań. Dość tu wspomnieć o
„Requiem dla snu”, „Pi”, czy chociażby wyśmienitym
„Zapaśniku”, w którym to dziele mogliśmy się przekonać, że
Mickey Rourke nie tylko żyje, ale i umie sprawić, że widzowie będą
zbierali szczęki z podłogi. Tymczasem w 2014 roku do kin wkroczył
„Noe” – biblijny, epicki film... superbohaterski. Świetnie
zrealizowana pod kątem technicznym produkcja, w której Russel Crowe
gra tytułową postać wybranego przez Boga budowniczego wielkiej arki,
mającej być schronieniem dla grupy ludzi i zwierząt podczas
zesłanego przez Stwórcę potopu, była utrzymanym w klimacie
fantasy
pseudofilozoficznym kinem akcji.
Wielu widzów porównywało
ten obraz do komiksu – co ma sens, bo na podstawie pierwszej wersji
scenariusza do „Noe” powstała właśnie taka obrazkowa, licząca
sobie 256 stron, historia.
I chociaż próba
zmierzenia się Aronofsky’ego z biblijnym „szlagierem” została
odebrana dość chłodno, to na uwagę zasługuje kapitalna ( i dość
skromna, w porównaniu z przesadnie „efekciarską” resztą
częścią filmu) scena, w której tytułowy bohater opowiada swojej
rodzinie o
stworzeniu świata. Okazuje się, że teoria ewolucji
wcale nie musi być sprzeczna z kreacjonistyczną wizją narodzin
życia. Niestety, reszta "Noego" nie była już tak piękna i
metaforyczna.
https://www.youtube.com/watch?v=FFCXHr8aKDkNo nie tak miało
być. Każdy szanujący się fan komiksowej serii o zmutowanych
herosach liczył na wierną ekranizację kultowego zeszytu pt.
„Weapon-X”, a zamiast tego dostał dość miałką, pozbawioną
logiki, ugrzecznioną filmową historyjkę pełną fabularnych dziur
i przesadnego efekciarstwa. Jeśli dorzucić do tego paskudnie
wygenerowane cyfrowo szpony Rosomaka i gościnne pojawienie się na
ekranie Deadpoola, który nijak się ma do swojego komiksowego pierwowzoru, to
zdecydowanie mamy tu do czynienia
z jedną z najgorszych odsłon
serii X-Men.
Jedyne co ratuje tę
produkcję to zaskakująco udana scena otwierająca film. Widzimy jak
rozwścieczony Logan i Sabertooth dosłownie – „przebiegają”
przez największe konflikty zbrojne w historii XX wieku. Galopują
przez pola bitwy I Wojny Światowej, lądują w Normandii, a nawet
robią rozpierdziel w Wietnamie. Dynamika, montaż i świeżość
początkowych ujęć filmu naprawdę zwiastuje przedni,
bezpretensjonalny seans. Szkoda, że po zachwyceniu się tak ładną
i oryginalną „okładką” czeka nas tak słaba lektura.
https://www.youtube.com/watch?v=kpcQOPz-HaE
To jeden z tych
filmów, na który człowiek patrzy przez nostalgiczne okulary.
Wiemy, że ta produkcja jest zła, niewyobrażalnie kiczowata i
diametralnie odstająca od gotyckich, ponurych wizji Tima Burtona,
który to na powrót przywrócił pokrytego kurzem Nietoperka do życia. A mimo to,
zaopatrując się w odpowiednio dużą ilość dystansu, dziełko to
jest całkiem strawnym, pop-artowym kąskiem.
Co nie zmienia faktu,
że film ten poważnie zasysa.
I o ile do cieszenia się jego seansem
potrzeba mocno zmrużyć oko i z uśmiechem politowania traktować
wszystko, co dzieje się na ekranie, to już przyczepić się nie
można do soundtracku. Tu jest naprawdę moc! Znajdzie się coś od
Nicka Cave’a, znakomity numer U2, klimatyczna kompozycja Massive
Attack, trochę punkowego rzępolenia od Offspring, a nawet surowe
mięsko od P.J. Harvey. A poza tym… kto się nie wzrusza przy „Kiss
from the rose” Seala?
https://www.youtube.com/watch?v=AMD2TwRvuoUKiedy zapowiedziano
trzecią część „Terminatora” i obwieszczono, że reżyserem
tego filmu nie będzie James Cameron, wszyscy już wiedzieli, że
produkcja ta nie będzie dorastać do pięt swoim poprzedniczkom.
Nikt się jednak nie spodziewał, że nawet mimo powrotu Arnolda do
roli napompowanego sterydami „cybernetycznego organizmu”, seans
ten będzie tak traumatyczny. Zabrakło klimatu i świeżości
pierwowzorów, a do tego z jakiegoś powodu John Connor, który w
poprzedniej odsłonie serii był dzieciakiem bardziej zaradnym niż
niejeden dorosły mężczyzna, tutaj przedstawiony został jako
miękki niczym wzwód 80-latka, pierdołowaty chłopina, z którym
absolutnie nikt się nie liczy. I chociaż do warstwy wizualnej
przyczepić się nie można (w końcu budżet tej produkcji wyniósł
dorodne 187 milionów dolarów!) to
większość fanów dzieł
Camerona wolałaby zapomnieć, że ten koszmar kiedykolwiek powstał.
Pastwić się nad
tym filmem można by jeszcze długo, ale trzeba uczciwie przyznać,
że w obrazie Jonathana Mostowa jedna rzecz wyszła naprawdę dobrze.
Mowa o ostatnich minutach filmu, kiedy to widzowie poczęstowani
zostają całkiem przyjemnym i niespodziewanym „plot twistem”.
Okazuje się, że miejsce, które miało rzekomo być głównym
rdzeniem systemu Skynet, jest niczym innym, jak schronem
przeciwatomowym. Wszystkie wysiłki, które bohaterowie podejmowali,
aby zapobiec wybuchowi nuklearnego holokaustu, poszły na marne. Nic
nie jest w stanie zmienić przeznaczenia. Samoświadomy komputerowy
program wojskowy odpala głowice, które w ciągu chwili niszczą
większość życia na Ziemi. Tu nie ma happy endu.
https://www.youtube.com/watch?v=UaMjFTbaFRg
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą